Czy Tusk „da głowę”? Opinia Tadeusza Kensego
Oczywiście pytanie bardziej niż mniej symboliczne.
Donald Tusk. Fot. european-council.europa.eu
Gdy w roku 2014 Donald Tusk wykonywał manewr „ucieczki do przodu”, nie skłaniały go do tego ani zbyt wielkie ambicje, ani chęć zarobienia wreszcie prawdziwych pieniędzy. Raczej uciekał od polskiej codzienności, w której zostawiał kilka spraw co przerosły nawet i jego. Myślę, że od przykrego smrodu rozchodzącego się już od Amber Gold gorsze było to, że utracił zdolność realnego kierowania swoją partią.
A PO zastępowała wtedy społeczeństwo, więc stracił także wpływ i na nie. Co by nie mówić o jego strategii „ciepłej kranówki” i o „grzechu” gaszenia rosnących oczekiwań Polaków na większe dozy dostępnej wszystkim polityczności - przypuszczam, że Tusk nie mógł znieść dziejącej się na jego oczach zamiany systemu partyjnej ideokracji na zupełnie już z idei i moralności wyzuty, quasi-pragmatyczny partiokratyczny etatyzm. A tego domagały się już nie tylko partyjne „masy”, ale nawet jego bliskie otoczenie.
Gdy Tusk rezygnował z urzędu polskiego premiera pewnie wiedział, że nikt nie będzie w stanie go zastąpić, że wszystkie destrukcyjne prądy jeszcze przyśpieszą. W politycznym „testamencie” zostawiał przekonanie o nieuchronnej porażce Platformy. Wiedział, że jego polityczny rywal bez trudu dokona - wzorem Viktora Orbana - oczekiwanego antyliberalnego zwrotu w kierunku polityczności, może nawet w duchu żałował, że on sam nie może tego nawet próbować. Rzeczywiście nie mógł.
Niewątpliwie bronił także własnej „skóry”. Miał prawo liczyć na to, że gdy się odsunie we właściwym czasie, to Jarosław Kaczyński po dojściu do władzy o nim „zapomni"; nie tylko da mu święty spokój, ale wręcz będzie się starał utrzymać go jak najdłużej z dala od Warszawy (tak, jak niedługo potem Donald Trump miał szybko zapomnieć o rozgłaszanych w czasie kampanii wyborczej, rzekomych winach Hillary Clinton).
Pewnie zakładał, że „dobrej zmianie” zdobycie władzy na dobre nie wyjdzie, że sobie nie poradzi, szybko zaplącze się o własne nogi i wkrótce powtórzy większość grzechów znienawidzonej Platformy. A wtedy - kto wie? - może nawet spełni się dziejowa figura szczęśliwego powrotu wodza na białym koniu?
We wszystkim się akurat nie pomylił. Na pewno jednak w tym, co dla niego najważniejsze - prezes PiS nie tylko mu nie „odpuścił”, ale wręcz utrzymanie swojej władzy uzależnił jakby od wykonania na Tusku mniej lub choćby i bardziej symbolicznego wyroku.
Donald Tusk nie jest pierwszym z nowożytnych władców, który mimo oddania władzy i uznania legalności innego politycznego centrum - i tak nie może czuć się bezpieczny. Coraz wyraźniej widać, że wymaga się od niego więcej: ma się ukorzyć, przyznać do błędów, poczuć winnym i dać publicznie upokorzyć. Miałby sam nazwać się politycznym zerem. Oczywiste, że tego nie zrobi.
Wiem, że takie porównanie idzie zbyt daleko, ale przypominają mi się przypadki króla Ludwika XVI i cara Mikołaja II, a także Karola I Stuarta. Wszyscy ci władcy, zdając sobie sprawę z dalszej niezdolności do rządzenia, oddali władzę i nawet uznali legalność sięgnięcia po nią przez swoich ciemięzców. To jednak i tak było zbyt mało.
Po pierwsze: naprawdę wszyscy trzej szczerze wierzyli, że są bożymi pomazańcami i tego się publicznie zaprzeć nie byli w stanie. Po drugie: liczyli na to, że ten niezastępowalny przez nic doraźnego atrybut ich politycznej władzy i wynikająca z niego nietykalność majestatu pozwoli nie tylko przetrwać im samym, ale gdy już zawierucha minie i wszystko wróci do starego porządku, do poprzednich pozycji wrócą także całe strukturalne podpory ancien regime'u. W części pomylili się wszyscy, w całości tylko car Mikołaj II. Tylko bolszewokm udało się zamordować pomazańca i zniszczyć bezpowrotnie całą strukturę polityczną i społeczną ancien regime'u. Bez szans na restaurację.
Jak to będzie z Donaldem Tuskiem dopiero się przekonamy. Jest pewne i to podnosi dramaturgię całego spektaklu - od niego samego, od jego zachowania lub jego słów nie zależy wiele, może nawet wręcz nic.
I jeszcze jeden aspekt: nazwiska gnębicieli, dręczycieli, ciemięzców, sędziów i - w końcu - katów tamtych trzech upadłych władców przeszły do historii.
Czy może liczyć na coś podobnego poseł Małgorzata Wassermann, przewodnicząca Komisji Śledczej ds. Amber Gold? Raczej wątpię. Ale cóż; ona zawsze jeszcze może załatwić to sobie inaczej.
Jak? Choćby poprzez udaną sesję fotograficzną dla „Playboya"...
Tadeusz Kensy, działacz społeczny gospodarczy i związkowy. Od 1977 roku działacz opozycji antykomunistycznej. W stanie wojennym internowany, w 1983 roku zwolniony z pracy. W latach 80-tych robotnik i brygadzista w prywatnych warsztatach i firmach. Po roku 1990 menedżer w firmach prywatnych i instytucjach otoczenia biznesu