Skąd się bierze marność naszej polityki? Opinia Tadeusza Kensego
Nasza, polska klasa polityczna znalazła się w ścisłej światowej czołówce.
Rok temu przytoczyłem na facebooku, to co napisał niezwykle ceniony przeze mnie brytyjski intelektualista Quentin Skinner:
„Obydwie strony (dzisiejszych głównych sporów o kształt oraz ustrój państwa - dop. mój) zgodziły się, że jednym z podstawowych zadań państwa powinno być zabezpieczenie i respektowanie wolności jego obywateli. Jedna ze stron twierdzi, że wywiązuje się ono z tego zadania, jeśli zagwarantuje, że obywatele nie będą doświadczać niesprawiedliwych czy niepotrzebnych przeszkód w realizacji wybranych przez siebie celów. Druga strona zaś utrzymuje, że to nigdy nie wystarcza, bo państwo zawsze musi upewniać się, że obywatele nie popadają w stan możliwej do uniknięcia zależności od dobrej woli innych. Państwo ma obowiązek nie tylko wyzwolić obywateli od osobistego wyzysku i zależności, ale też zapobiegać arbitralnym zapędom swoich przedstawicieli, przyobleczonych w ulotną władzę, w procesie nakładania norm, które rządzą naszym wspólnym życiem.
Jak pokazaliśmy, my, ludzie współczesnego Zachodu wybraliśmy pierwszy punkt widzenia, zupełnie zapoznając drugi, ku czemu były zresztą sprzyjające warunki. Jednak staraliśmy się pokazać, że można ciągle widzieć tę perspektywę jako efekt podjętego wyboru. Czy więc wybraliśmy słusznie? To już zostawiamy czytelnikom do przeżucia.”
Quentin Skinner: Wolność przed liberalizmem, Wydawnictwo Naukowe UMK, Toruń 2013, fragment/
Znów wpis sprzed roku nie stracił niczego ze swej aktualności. Może nawet nabył nowej...
W czym tkwi rozwiązanie zagadki?
Francuska myślicielka Simone Weil w roku 1943 zapisała taką myśl: „Jest dużo więcej konfliktów niż różnic. Najbardziej agresywne walki dzielą ludzi, którzy myślą dokładnie lub prawie dokładnie tak samo. Nasza epoka jest bardzo płodna w tego rodzaju paradoksy” (Oppression and Liberty).
Widać, że było tak już wtedy, a zaraz przypomina się, że dla wielu dwa wielkie totalitaryzmy tamtego czasu nowoczesności: faszyzm i komunizm były do siebie, mimo (często pozornych) różnic, bardzo podobne.
Postmodernizm, koniec historii, neoliberalizm - miały w założeniu położyć kres możliwości pojawiania się takich - zbrodniczych jeśli nawet nie w samym założeniu, to w skutkach - „wielkich narracji”. O ich powstawanie obwiniły - całkiem paradoksalnie - nawet samo tylko dążenie do racji oparte na dociekaniu prawdy. Przez to uznały odwieczne ludzkie dążenie za szkodliwe społecznie, a przede wszystkim - politycznie.
Minęły lata. Postmodernistycznej (z przyległościami) manierze ulegli nawet ci - czasem nieświadomie - którzy werbalnie, deklaratywnie opowiadają się jako jego zaciekli przeciwnicy. W ten sposób, przede wszystkim, zanikły różnice między tym, co wcześniej było odrębne, a relacje międzyludzkie (przynajmniej na pozór) zaczęły charakteryzować się równością.
Ludzie mieli w ten sposób znów stać się dla siebie braćmi...
Ale, przynajmniej od czasu Kaina i Abla (więc od zawsze) najłatwiej zaciekłymi wrogami stają się właśnie bracia, znacznie łatwiej niż obce sobie osoby, którym łatwiej zachować wobec siebie przyjazny dystans wywołany choćby tylko poprzez ciekawość obcego. Między braćmi takiej ciekawości nie ma.
Jak pisał ponad dekadę temu Wolfgang Palaver „(...) w globalizującym się świecie największe przerażenie budzi zanik zróżnicowania. Coraz bardziej zbliżamy się do świata, któremu grozi globalna wojna domowa, ponieważ coraz więcej ludzi upodabnia się do siebie nawzajem i każdy z nich ma coraz więcej możliwości ku temu, by porównywać się z kimś innym”.
Nasza, polska klasa polityczna znalazła się, widać, pod tym względem w ścisłej światowej czołówce. Marna w swej masie, w złym znaczeniu słowa - plebejska, niewykształcona, pozbawiona horyzontów teorii oraz praktyki politycznej i chętnie zastępująca je doraźnymi i wyrwanymi z kontekstu sloganami politycznego marketingu i behawioralnej politologii - żywi się głównie szansami wojowniczego, zwykle pustego ale radykalizującego się pokazania swej „użyteczności”, swej „siły bojowej” zarówno przed swymi politycznymi „panami i władcami” - szefami partyjniackich klik, jak i przed za nic nie odpowiadającymi i zwykle jeszcze głupszymi od siebie - wyborcami.
Od czasu do czasu patrzę z autentycznym zdziwieniem na czyste wygłupy niektórych np. parlamentarzystów, których czasem znałem przez długie lata jako ludzi życiowo mądrych, rozsądnych, statecznych, odnoszących niejednokrotnie życiowe sukcesy, o jakich ja sam mógłbym tylko pomarzyć. A teraz ci ludzie, którzy dochodząc do poziomu własnej niekompetencji odkryli nagle w sobie pasje legislatorów, wykazują przymioty stadnych baranów, pobekujących od czasu do czasu z sejmowej trybuny lub innych miejsc, obserwowanych uważnie przez partyjniackich zwierzchników i nagłaśnianych, powtarzanych i komentowanych przez marne jak i oni sami - media.
2. Właśnie owe media odgrywają też coraz większą rolę w potęgowaniu społecznych napięć i wywoływaniu stanów „wojen domowych”. Pokazując prawie wszystko w sferze publicznej poprzez schematy, w których nie ma rzeczy trudnych, skomplikowanych, wymagających szczególnych przymiotów - podnoszą niepomiernie poziom aspiracji tych, którzy do niedawna jeszcze - często - cierpieli na ukryte kompleksy niższości wobec elit. Teraz nieomal każdy może już łatwo wyobrazić sobie własne zbliżanie się do owych tradycyjnych, choć przecież zawsze w części tylko prawdziwych, elit, może nabierać przekonania, jak łatwo tamte zastąpić! Równocześnie - co niby paradoksalne, ale przecież życiowo prawdziwe - takie spełniające się aspiracje nie wywołują najczęściej już teraz skutków pozytywnych, nie są ścieżkami autentycznego osobistego rozwoju, poszerzania wiedzy, wzbogacania horyzontów myślowych. Wręcz przeciwnie: ci ludzie stają się (choć niby wszyscy równi i do siebie podobni) łatwiejsi do urażania! To dlatego słabo wykształcony, marionetkowy, zmuszony do manipulowania własnym życiorysem marszałek Sejmu reaguje agresywnie na cokolwiek, co może mu się wydawać naigrywaniem się z niego, choć nie musi żadnego prawdziwie negatywnego sensu merytorycznego czy choćby tylko emocjonalnego zawierać. Świat, do niedawna poważny, zamienia się w cyrkową arenę wciąż wzmagającej się rywalizacji klaunów. Ich największą trudnością staje się już odróżnianie od siebie nawzajem (w prawdziwym cyrku różnią klaunów symboliczne, tradycyjne stroje, tak jak w klasycznych westernach dobrych od złych rewolwerowców różnił kolor rękawiczek), to więc powoduje coraz silniejszą, wyraźniejszą choć przez to bardziej prymitywną stygmatyzację "przyjaciół i wrogów" lub nawet (i coraz częściej) tworzenie pozorów "zderzania cywilizacji". Przyjmowane przy tym kryteria podziałów i wyróżnień są często umowne lub nawet fałszywe.
Wszystko to dobrze wpisuje się w medialne „przesłanie” wizualizowania aspektów współczesnego społeczeństwa. Istotą życia społecznego przestają być treści, sensy, zdolność do odróżniania dobra od zła, piękna od brzydoty, a nawet zysku (korzyści) od straty - stają się nią natomiast znaczenia. Profesor Piotr Sztompka zauważył niedawno, że dokonujący się przełom zmian zachodzących w społeczeństwie polega na tym, że w swego rodzaju fotospołeczeństwie, rejestrującym prawdy o sobie samym za pomocą obrazów "znaczenia, mówiąc metaforycznie, wypełzły na powierzchnię, stały się bardziej bezpośrednio obserwowalne".
Zamknijmy na chwilę oczy: jakie obrazy pozostawi po sobie nasza współczesność?
Tadeusz Kensy
Działacz społeczny, gospodarczy, związkowy. W przeszłości menedżer w wielu firmach i instytuacjach, obecnie ekspert i doradca gospodarczy