Powiat Rzeszowski - siła inwestycji
Preferencyjne pożyczki między innymi na poprawę efektywności energetycznej

Czemu służy prezydenckie referendum? Czyli o nieodrobionej węgierskiej lekcji. Opinia Tadeusza Kensego

Opublikowano: 2018-06-17 18:29:18, przez: admin, w kategorii: Opinie

Zastanawiając się nad czyli o nieodgadnionymi przymiotami polskiej polityczności, chciałoby się rzec wart Pac Pałaca (sic! - red.). Jak się okazuje bardzo słabo znany (mimo deklaracji) jest u nas przykład reform ustrojowych na Węgrzech.

Prezydent Andrzej Duda podczas spotkania Narodowej Rady Rozwoju dotyczącego referendum. Fot. Jakub Szymczuk/KPRP

Prezydent Andrzej Duda podczas spotkania Narodowej Rady Rozwoju dotyczącego referendum. Fot. Jakub Szymczuk/KPRP

 

1.

Oto wylęgło się w „Dużym Pałacu” 15 pytań tzw. „referendalnych”. Niby nie ma jasności czemu miałyby formalnie służyć. Niby nie wiadomo nawet komu konkretnie miałyby służyć. Że „wszystkim Polakom” to, oczywiście, tylko taka metafora.

 

Z czym więc mamy do czynienia? Z poważnym posunięciem politycznym głowy państwa? Jakąś grą strategiczną na najwyższych szczeblach władzy? Otwarciem na zmianę form ustrojowych, nie tylko ich treści?

 

Wydaje się, że szczególnej powagi w tym nie ma. Czy to więc zwykły żart, czy raczej skrywana ironia? A może to jeszcze co innego i czemu innemu ma w założeniu służyć?

 

Czy prezydent Duda naprawdę liczy na sukces swojej inicjatywy? Raczej wątpię. Bardziej chodzi o to, żeby w przyszłości (a młody jeszcze jest) mógł przy różnych okazjach powtarzać: - A nie mówiłem! Dobrze chciałem! Przy okazji co najmniej pokazać swój „pazur”.

 

Próbować jednak, choćby tylko dla tak oprocentowanej politycznej lokaty, prezydentowi warto. Może jednak się uda? Może przy okazji ludowej uciechy z obietnicy zagwarantowania „chleba” (wiek emerytalny, 500+, rodzina, neo-agraryzm) naród ochoczo zgodzi się i na „igrzyska” silnie dziś osłonięte zasłona dymna wielu, na pozór bezsensowych pytań : na „wzmocnieniem kompetencji wybieranego przez Naród Prezydenta w sferze polityki zagranicznej i zwierzchnictwa nad Siłami Zbrojnymi Rzeczypospolitej Polskiej”, uważając, że to bzdet nie tylko bez większego znaczenia, ale nawet niewart głębszego namysłu.

 

Czy więc jakaś, choćby wykrętna, powaga? Z tym się jednak nadal zgodzić nie mogę. Raz, że (abstrahując od realności personaliów) jestem przekonany do szukania recepty na wzmocnienie państwa w systemie (jak to zrobili Węgrzy) „kanclerskim”, dwa – prawdziwa zmiana formy ustrojowej nie może odbyć się bez uzyskania przez społeczeństwo wewnętrznej suwerenności wobec dzisiejszej wszechwładzy klasy politycznej. Mydlenie oczu nadzieją na systemowe umocowanie w jakiejś jednak nieokreślonej prawnie procedurze formy plebiscytowej (referendum) nie daje żadnej gwarancji trwałości ani powagi bez likwidacji Senatu (próżniaczego – przypomnijmy sobie – okrągłostołowego bękarta towarzysza Kwaśniewskiego zaspokajającego częściowo apetyty opozycyjnych pretendentów do klasy politycznej) i zastąpienie go (znów wzorem węgierskim) społeczno-samorządowo-gospodarczą izbą parlamentarną, autentyczną reprezentacją („odrodzonego” po ćwierćwieczu uznawania dziwacznej figury niepolitycznego społeczeństwa obywatelskiego) społeczeństwa cywilnego wyłanianą w zupełnie odrębny od „partyjnych” wyborów powszechnych do Sejmu.

 

Do tego jeszcze Konstytucja nie jest miejscem ani na gwarantowanie „ryby”, ani nawet „wędki”. Za to na gwarancje ustrojowe społecznej „zdolności do wędkowania”.

 

Węgrzy zmienili ustrój/system polityczny. Sprawnie, nie tylko treści, ale i formy. Tylko brać przykład! Są jednak jakieś przeszkody, o których się raczej nie dyskutuje. A byłoby warto!

 

Gdyby inni nie byli głupcami, my byśmy nimi zostali – napisał William Blake, angielski poeta wyklęty w „Zaślubinach Nieba i Piekła” ponad 200 lat temu. Tak nam się przynajmniej zawsze wydaje. Do czasu…

 

2.

Być może, że gdy ktoś ma wrodzone poczucie humoru, to niemal wszystko w żart obrócić potrafi. A może tylko po Schopenhauerowsku, by osiągnąć erystyczną przewagę nad oponentami, dobrowolnie rezygnuje z powagi, by otworzyć się na ironię i na prawdę banału?

 

Nie ma takiego poważnego zachowania, które nie mogłoby obrócić się w zachowanie niepoważne, bo nie żyjemy w świecie jednolitym, w którym raz ustalone normy obowiązują wszystkich i wszędzie. To, co wydaje się poważne dziś, jutro może wydać się kompletnie niepoważne i odwrotnie. Kto zachowuje się poważnie rano, ma prawo zachowywać się niepoważnie wieczorem czy w nocy.

 

Teraz jednak dziwne i niezrozumiałe sprawy dzieją się coraz częściej na najwyższych szczeblach władzy państwowej! Warto więc próbować temu się lepiej przyjrzeć.

 

By to zrobić, trzeba oczywiście odwrócić znaczenia przypisywane powadze i odebrać jej przedustawną pewność. Zwykle poważne jest to, co niewzruszone, to, co z góry oczywiste, wiadome i przez swoją oczywistość godne pożądania jako wzór, albo jako wzór podsuwane innym. Powaga (Nietzscheański „duch ciężkości”) eliminuje jakąkolwiek krytyczność i domaga się bezwzględnego spełnienia oczekiwań .

 

W tym sensie świat neo-liberalnych wartości jest niezwykle poważny, bo wszystko jest w nim dane z góry i żadne przewartościowanie w jego granicach nie jest możliwe. W tym także sensie jest niesłychanie cyniczny, bo zakłada, że wszystko zostało już powiedziane i zrobione – wszystko skalkulowane – i nic nowego, co nie byłoby jedynie komentarzem do przeszłości i teraźniejszości, nie może się zdarzyć. Jest to świat bez wyrw, bez przerw i bez zdarzeń, a więc także bez czasu.

 

Ale i przeciwny mu świat (szczególnie u nas z samooceny) konserwatywny celebruje powagę jako niezbędne narzędzie realizowania własnej polityczności, co jest nie do przecenienia w realiach, w których to partia rządząca „zastępuje” społeczeństwo. Ten partyjny konserwatyzm PiS-u jest i musi być reaktywny: bierny, defensywny i reakcyjny, a także oparty na tradycjonalizmie. I mimo tego wszystkiego, a może właśnie dzięki temu - jest skuteczny w sensie zbudowania „maszynki” do wygrywania wyborów.

 

Tyle tylko, że nieciągłość polskiej historii (wojna, powojnie i czas PRL-u) postawiła – jak pisał niedawno zainteresowany polska polityką filozof młodszego pokolenia Paweł Rojek - przed polskimi konserwatystami zadanie przemyślenia na nowo sensu konserwatyzmu, ten bowiem nie może się już odwoływać do tradycji, która nie przetrwała kataklizmów XX wieku.

 

Dlatego jeszcze w latach dziewięćdziesiątych grupa warszawskich konserwatystów: Dariusz Karłowicz, Marek Cichocki, Dariusz Gawin i Tomasz Merta wykonała wielka pracę krytyczną poszukiwania innych niż sama historia kryterium oceny i teraźniejszości, i przeszłości, która zasługuje na zachowanie i poparcie. Marek Cichocki stworzył koncepcję konserwatyzmu afirmatywnego: nie musi on wiązać się z tradycjonalizmem, nie musi ślepo bronić dawnych sposobów działania i z góry odrzucać wszelkich nowości. Może być na tyle aktywny, ofensywny, że wręcz rewolucyjny. Musi najpierw zostać uwolniony od nadmiernego tradycjonalizmu i oparty na nowych, niewynikających z samej historii, zasadach.

 

Co jednak najważniejsze: aby skoncentrować się na budowie wspólnoty politycznej, aby przestać być reaktywnym – konserwatyzm powinien uwolnić się od dylematów rewolucja-tradycja, oświecenie – romantyzm i odwołać się do filozofii politycznej lub teologii politycznej.

 

Dekadę później (we wspominanym przeze mnie wielokrotnie eseju „Ulotne piękno czasu szogunów”) Mateusz Matyszkowicz tłumaczył to cierpliwie „na nasze”, życiowo: „Rasowy konserwatysta oburzy się, jeśli zarzuci się mu już estetyzm. Ale cóż innego on robi, jeśli redukuje swoje działanie do rekonstruowania. Do autystycznej wręcz postawy powtarzania tego, co znane i co raz już zapewniło bezpieczne przeżycie przyjemności. Jak dziecko autystyczne, które kurczowo trzyma się jednego i świetnie znanego sobie kocyka. Konserwatysta szuka jednej przyjemności i stara się ją nieustannie znaleźć w tym samym. Stawia na powtarzalność, jakby życie nie mogło przynieść czegoś lepszego. Jakby nie było takich sytuacji, w których trwanie nie jest czymś dobrym, nie jest dziełem nadprzyrodzonego porządku, ale utrwalaniem tego, co skażone grzechem.

 

Prawdziwy konserwatysta, ten nie-estetyczny, uznaje skażenie ludzkiej natury grzechem. Dostrzega skażenie we wszystkim, co na tym świecie. Ostrożny więc jest w przywiązywaniu się do tego, co trwa. Zgodnie ze słowami św. Augustyna, że nie wolno przywiązywać się do tego, co można utracić. To nieautystyczne wezwanie św. Augustyna powinno wyrywać nas z estetycznej drzemki, w którą popadła znaczna część konserwy – ta, która w kurczowym trzymaniu się nawet najgorszych schematów i obyczajów, najgorszej nawet władzy, odnajduje sens własnego istnienia. To konserwatyści, słudzy władzy. Lojalność jest ich największą wartością, jakby Jezus nie powiedział nigdy, że porzuci człowiek swojego ojca i matkę i nie wyjdzie ku nowemu życiu.

 

(…) Konserwatyści bywają bliscy postępowcom. I wcale nie jest to bliskość pozytywna. Taka, która skłoniłaby nas do stwierdzenia, że jest szansa na dialog, że każdy jakoś dotyka prawdy, choć nie potrafi tego nazwać. Nie, to jest bliskość w tym, co najgorsze i do czego najtrudniej się przyznać. Skażenie ludzkiej natury grzechem sprawia, że człowiekowi trudno jest przyznać się do tego, że potrzebuje zmiany. Że powinien wyzwolić się z więzów, które przeszkadzają jego zbawieniu. Wolałby powtarzania ulubionych schematów, jak alkoholik, którego cieszy butelka pozostawiona poprzedniego dnia w lodówce. Chcielibyśmy co rano się budzić z myślą, że taka butelka, z ulubioną etykietką, czeka tam na nas, obok dobrego sera, na szklanej półce, schłodzona do temperatury, jaką od lat nastawiamy, by alkohol smakował wciąż w ten sam sposób. Ten nasz ulubiony. Bo każdy lubi to, co zna.

 

Jeśli jesteś konserwatystą i pociąga cię obraz zarysowany powyżej, zastanów się nad sobą. W powtarzalności nie ma bowiem nic pięknego. Sama powtarzalność powinna być raczej dla nas drugorzędna, powinna być dziełem przypadku, a nie świadomego dążenia. Może nawet więcej, powinniśmy działać tak, by nic się nie powtarzało. Skoro każde nasze działanie skażone jest grzechem, szukajmy działań innych”.

 

Wydaje mi się, że w sferze politycznej zrozumiał to i wykorzystał z powodzeniem Viktor Orban. Z pewnością zainteresowany był w czasie dramatycznie przerwanej prezydentury Lech Kaczyński. Teraz próbuje przyznawać się obecny prezydent – Andrzej Duda. Trudno jednak na razie powiedzieć, żeby mu to wychodziło.

 

Znów kilka zdań z poematu Williama Bleke’a:

 

I samolubny, uśmiechnięty głupiec i ponury, skrzywiony głupiec za mądrych będą uważani, skoro jako rózga służyć mogą.

Kto odwagą słaby ten mocny chytrością. Jabłoń nigdy nie pyta buka jako ma rosnąć; ani lew konia, jak swój łup zdobywać. Kto z dziękczynieniem przyjmuje, obfity plon zbiera. Nadmiar smutku śmieje się. Nadmiar radości płacze.

 

3.

 

Pisałem wiele razy, że jestem przekonany co do potrzeby zmiany naszej Konstytucji. Czas tej z roku 1997 minął już chyba całą dekadę temu. Co najmniej dekadę.

 

Realne pole manewru takiego dzieła określa zmiana, jaka siedem lat temu dokonała się na Węgrzech. Tam zapisy nowej ustawy zasadniczej uzupełnia kilkanaście ustaw tzw. kardynalnych uchwalonych mniej więcej w tym samym czasie i wymagających również poparcia kwalifikowanej większości członków parlamentu. Regulują one przede wszystkim podstawowe zjawiska i relacje społeczne w sposób w miarę szczegółowy, na pewno na tyle, że zapisane wprost w konstytucji naruszałyby stopień ogólności i ponadczasowej uniwersalności jej regulacji. Są to między innymi ustawy o: Trybunale Konstytucyjnym (Abtv.), organizacji i administracji sądowej (Bszi.), statusie prawnym i wynagrodzeniach sędziów (Bjt.), prawie do zrzeszania się, działalności pożytku publicznego oraz funkcjonowaniu i finansowaniu organizacji pozarządowych (Civil TV.), o wolności prasy i podstawowych zasadach dot. zawartości mediów, o usługach medialnych i komunikacji masowej, nowa ustawa kościelna (Ehtv.), nowa ustawa o mniejszościach narodowych, nowa ordynacja wyborcza (liczbę posłów zmniejszono z 386 do 199), ustawa o Narodowej Radzie Gospodarczej i Społecznej (NGTT) To ważna uwaga i ewentualnie dobry przykład dla tych wszystkich, którym marzą się konstytucyjne gwarancje nader licznych praw obywatelskich, pracowniczych, prywatnych itd.

 

Ciekawe jest to, że wspominając o sprawach węgierskich częściej mówi się o praktykach sprawowania władzy niż o tak wielkiej i sprawnie przeprowadzonej reformie ustrojowej/systemowej. A przecież nikt z problemem zainteresowanych nie wątpi, że to co stare zostało zdecydowanie odrzucone, dzięki czemu zmieniła się nie tylko treść, ale i forma. Z cała pewnością dokonano tam próby (moim zdaniem udanej, przynajmniej na poziomie legislacji) dostosowania modelu do rzeczywistości, a nie odwrotnie.

 

Nawet pobieżna analiza proponowanych przez prezydenta Dudę piętnastu pytań nie daje w tej ostatniej kwestii - ujmując to nader łagodnie i ugodowo - jasnej odpowiedzi. Treści – tak, forma – niekoniecznie. System polityczny RP wciąż by się lokował gdzieś pomiędzy (łatwiejszą do przełknięcia) partyjną ideokracją, a pragmatyczną partiokracją (na co zgody większości „konstytucyjnej” na pewno nie ma i nie będzie).

 

Czy samo wzmocnienie Dużego Pałacu kosztem Małego i częściowy powrót do kompetencji prezydenckich z czasów Małej Konstytucji może świadczyć o chęci zmiany formy?

 

Czy, gdy się nie ma co się lubi, to trzeba koniecznie polubić to, co się ma?

 

Tadeusz Kensy, działacz społeczny, gospodarczy i związkowy. Od 1977 w opozycji antykomunistycznej (m.in. Studencki Komitet Solidarności, w 1981 roku członek Komisji Krajowej NSZZ Solidarność, w stanie wojennym internowany). Po 1989 roku menedżer w firmach prywatnych i instytucjach otoczenia biznesu. Konsultant i doradca gospodarczy

 

 

Korzystamy z plików cookies i umożliwiamy zamieszczanie ich stronom trzecim. Pliki cookies ułatwiają korzystanie z naszych serwisów. Uznajemy, że kontynuując korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę.

Więcej o plikach cookies można dowiedzieć się na uruchomionej przez IAB Polska stronie: http://wszystkoociasteczkach.pl.

Zamknij