Powiat Rzeszowski - siła inwestycji
Preferencyjne pożyczki między innymi na poprawę efektywności energetycznej

Zmiany w konstytucji. Tak, ale w jakim kierunku? Opinia Tadeusza Kensego

Opublikowano: 2017-05-06 21:45:30, przez: admin, w kategorii: Opinie

To nie zmiana ustroju parlamentarno-gabinetowego na prezydencki, ale zwyczajna przyzwoitość, odwaga, zapał oraz inne rzeczywiste przymioty osoby sprawującej kiedyś ten urząd (*) mogłyby skutkować wybiciem się społeczeństwa na wewnętrzną suwerenność wobec dzisiejszej wszechwładzy upartyjnionej klasy politycznej…

Fot. sejm.gov.pl

Fot. sejm.gov.pl

 

1. Sam jestem za uchwaleniem i radosnym przyjęciem przez ogół Polaków, w jakiejś sensownej perspektywie czasu i postępu fachowych prac, nowej konstytucji. Tyle tylko, że wzmacniającej przede wszystkim i w pierwszym rzędzie - w duchu postulatów z lat 1980-1981 - pozycję społeczeństwa, a więc znoszącą jego narzuconą „apolityczność” i niwelującą wewnętrzną niesuwerenność wobec klasy politycznej.

Ważne jest wzmocnienie praktyki podziału władz: przede wszystkim pomiędzy legislatywą i egzekutywą; tu w większym jeszcze stopniu niż wobec zapewnienia pełnej niezależności władzy sądowniczej, bowiem postulat taki, nieroztropnie i ponad miarę wyostrzony, wydaje się być zawsze mocno utopijny, a nawet przybierać postać oksymoronu. Nie oznacza to jednak ani, by – jak w systemie prezydenckim (prezydencjalizmie) - podział władzy ustawodawczej i wykonawczej miał być krańcowo separacyjny, ani tym bardziej, żeby połączone miały być funkcje prezydenta i szefa rządu. Chodziłoby raczej o jakąś formę „odpartyjnienia” rządu oraz wyraźniejsze niż dotąd uregulowanie charakteru i zakresu inicjatywy ustawodawczej obydwu organów egzekutywy, w tym jej praktycznego ograniczenia dla rządu, a poszerzenia dla prezydenta.
Co do „siły” egzekutywy, to podoba mi się system kanclerski (taki mają Niemcy), ale to ewentualna odległa perspektywa, choć duch jego „woli politycznej” mógłby znaleźć sobie miejsce w ustrojowych regulacjach nieomal natychmiast, by przyczynić się do utrwalenia imponderabiliów praktyki przejrzystości ustrojowych podziałów. W systemie „kanclerskim” praktycznie cała władza wykonawcza należałaby do szefa rządu, który byłby wybierany przez polityczny Sejm sprawujący większość władzy prawodawczej. Skład tej (z nazwy) izby niższej parlamentu mógłby być wybierany w wyborach mieszanych, proporcjonalno-większościowych z kilkuprocentową klauzulą zaporową.

Jeśli mowa o parlamentarnej izbie wyższej, to jestem przekonany, że czas najwyższy na likwidację (jak ją sobie, nieco trywialnie nazwałem) "bękarta Kwaśniewskiego" - próżniaczego, obłudnego i nikomu do niczego niepotrzebnego Senatu (który tyle ma wspólnego z tradycją poprzednich polskich wolnych bytów państwowych, ile np. wspólnego ma Leszek Miller z Ignacym Daszyńskim) i zastąpienie go Izbą Samorządowo-Społeczną, nie tylko samorządową, bo u nas "samorządy", to na ogół też jakoś tam upolitycznione władze. Taka Izba nie dublowałaby (jak dziś) funkcji Sejmu, miałaby charakter organu głównie konsultacyjnego, ale obligatoryjnie musiałaby zajmować stanowisko w każdej sprawie z zakresu legislacji dotyczących spraw cywilnych, więc prawie całości spraw dotyczących państwa i społeczeństwa, z wyłączeniem tylko niektórych, ściśle określonych, takich jak: wojskowość, obronność i bezpieczeństwo narodowe, polityka zagraniczna. Wybory, desygnowania czy mianowania składu tej części parlamentu odbywałyby się w zupełnie innym porządku niż wybory do politycznego, upartyjnionego Sejmu, pozostawiając (znów) cywilnemu społeczeństwu, które zaczęłoby rzeczywiście i faktycznie „zastępować” dzisiejszy fantazmat „społeczeństwa cywilnego”, bezpośredni wpływ na postawy i decyzje swoich reprezentantów, dysponując, według zasad obowiązujących dla poszczególnych obywatelskich instytucji o charakterze samorządowym lub stowarzyszeniowym, prawem ich odwoływania czy zastępowania.
System kanclerski wcale nie oznaczałby przewagi gabinetu nad parlamentem (jak w przypadku funkcjonującego w Wielkiej Brytanii systemu gabinetowo-parlamentarnego), a także głowa państwa – prezydent nie musiałaby pełnić jedynie funkcji reprezentacyjnych. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, prócz korzystania w pełnym zakresie z mocnego prawa inicjatywy legislacyjnej, posiadałby pewną władzę nad systemem sądowniczym, by w ten sposób wpływać na zapewnienie stosowania zasad praworządności i sprawiedliwości, także – społecznej. Wraz z Trybunałem Konstytucyjnym i Sądem Najwyższym stałby na straży konstytucji. Jego władza nabierałaby większego znaczenia w czasie kryzysów gabinetowych, kiedy to miałby on prawo wskazać kandydata na kanclerza oraz rozwiązać parlament.

2. Czasem, wręcz z niedowierzaniem, spostrzegam, jaką to „popularnością” cieszą się dziś w naszym społeczeństwie różne pomysły na inne „uzdrowieńcze” rozwiązania ustrojowe.

Szczególnie często przywołuje się amerykański (także znany w republikach południowoamerykańskich) system prezydencki; rzadziej: wspomniany przed chwilą system gabinetowo-parlamentarny (sprawdzający się wobec tradycyjnego autorytetu koronowanej głowy państwa oraz opartym na utrwalonej dwupartyjności demokratycznego parlamentaryzmu i odrzuceniu zasady separacji władzy), system semiprezydencki (inaczej zwany systemem półprezydenckim lub parlamentarno-prezydenckim), istniejący dziś m. in. we Francji, Austrii, Egipcie, Finlandii, Gruzji, Irlandii, Islandii, Portugalii, Rumunii i na Sri Lance lub nawet – tak naprawdę dla nas egzotyczny, choć z pozoru atrakcyjny - system parlamentarno-komitetowy występujący we współczesnej Szwajcarii.

Patos sympatii do systemu prezydenckiego napędzają zapewne marzenia o powtórzeniu się nad Wisłą amerykańskiego snu. Może także pamięć o image dobrotliwego i emanującego powagą swego urzędu prezydenta Ignacego Mościckiego, który według konstytucji z 23 kwietnia 1935 roku był "czynnikiem nadrzędnym w państwie" (art. 11), który za swe akty urzędowe nie odpowiadał przed nikim, a zakres jego władzy był tak szeroki, że jego amerykańscy koledzy (łączący wprawdzie funkcje prezydenta i szefa rządu, którym - jako organowi władzy wykonawczej - przysługiwała pełnia władzy wykonawczej oraz zwolnienie z odpowiedzialności przed parlamentem, ale pozbawieni byli jednak możliwości ustawodawczych) mogli mu tylko zazdrościć (**).Ten system wyraźnie odbiegał nawet od amerykańskiego! Szybko jednak okazało się, kto na czym lepiej wyszedł.

System wyborczy był (patrz – przypis drugi) trudny, niezrozumiały i nieadekwatny wobec zasad całego systemu politycznego, a przede wszystkim demokratycznych zaklęć i deklaracji. Trudno było też szukać takich zasad wśród żywej tradycji i dobrze ocenianej praktyki. Pamiętając problemy z poprawnym wypełnieniem kart wyborczych w czasie ostatnich wyborów samorządowych, aż strach byłoby pomyśleć co mogłoby się zdarzyć…

Z całą jednak pewnością system prezydencki, tak dla sanacyjnych polityków był, jak i dla przedstawicieli współczesnej polityki jest, niezwykle atrakcyjny! Przede wszystkim dawał/daje klasie politycznej dominującą pozycje wobec społeczeństwa, a zwycięzcom wyborów parlamentarnych - możliwość zgarnięcia całej puli politycznych korzyści. A warto pamiętać nie tylko złote myśli liberała lorda Actona („każda władza deprawuje”), ale i to, co całkiem niedawno napisał mądry Mateusz Matyszkowicz w „Gazecie Polskiej” (Historia, Nr 7 z 12 lutego 2014): „Partie władzy degenerują się zawsze w podobny sposób, i to niezależnie od ustroju. Są przecież tworzone przez ludzi, a ludzka natura pozostaje niezmienna. Żaden ustrój nie jest w stanie ociosać jej tak, by stworzyła nową jakość.
Co się dzieje, gdy państwowa kasa nie wystarcza na utrzymanie partyjnego aparatu? Jedną z cech partii władzy jest to, że stopniowo uzależnia od siebie kolejnych ludzi. To ona rozdaje stanowiska i w ten sposób decyduje o doli lub niedoli całych rodzin. Dzięki partii można uzyskać stanowisko, choćby niezbyt dobrze płatne, ale jednak pewne.”

Po cóż byłoby u nas w to dalej brnąć, jeszcze nam mało?

Bardzo skomplikowany i jeszcze słabiej osadzony w polskiej tradycji byłby też system semiprezydencki. Prezydent wybierany w wyborach powszechnych jest głową państwa. Określa kierunki polityki wewnętrznej i zewnętrznej państwa, jest zwierzchnikiem sił zbrojnych. Powołuje i odwołuje on także premiera, a na jego wniosek powołuje ministrów. W systemie semiprezydenckim rząd i poszczególni jego członkowie ponoszą odpowiedzialność przed parlamentem. Prezydent może wydawać dekrety, które mają moc ustawy. Problem w tym, że są aż trzy ośrodki władzy: parlament, rząd i prezydent, zdolne do konkurowania z sobą. Francuzom jakoś się udaje, ale ponoć już coraz gorzej…

Najważniejszą regułą szwajcarskiego systemu parlamentarno-komitetowego jest zasada jedności władzy, co oznacza, że nie występuje jej trójpodział! Całość władzy należy do parlamentu, który powołuje pozostałe organy, określa również ich zadania i sprawuje nad nimi kontrolę. Rząd jako komitet wykonawczy parlamentu jest bezpośrednio przed nim odpowiedzialny. Głowa państwa nie może rozwiązać parlamentu przed końcem kadencji. Ewentualne konflikty na linii rząd-parlament mogą zostać rozstrzygnięte tylko na korzyść parlamentu. Ministra nie można odwołać; ustępuje sam lub gdy nie zostanie wybrany do parlamentu w następnych wyborach. Głową państwa zostaje członek rządu o najdłuższym stażu.
Wprawdzie o takiej jednolitości władzy państwowej można byłoby czasem pomarzyć, lecz kto by się u nas w czymś takim wyznał?

3. Zapowiadająca się teraz publiczna debata konstytucyjna w dużym stopniu gwarantuje, że usłyszymy ogromnie wiele różnych bzdur i, że, być może, na tym tylko się skończy. Odwoływanie się przez różne partie i ich liderów do społeczeństwa wcale jeszcze nie znaczy, że zamierzają naprawdę włączyć je do procesu decyzyjnego.

Nie na próżno Zbigniew Herbert powtarzał, że „wielkie nazwiska uprawdopodobniają największe idiotyzmy, gdyż tłum ma naiwną pewność, że wielcy ludzie bredzić nie mogą”.

Chyba, żeby?

No właśnie, właśnie! Żeby… ;)

(*) - Na okładce najnowszego numeru magazynu Plus Minus, który już jutro znajdzie się w kioskach – p. minister Anna Streżyńska. A wewnątrz tekst Michała Kolanko „Minister, która mówi, co myśli” http://www.rp.pl/…/305049919-Michal-Kolanko-Minister-ktora-…

(**) – Prezydent między innymi: mianował Prezesa Rady Ministrów oraz (na jego wniosek) Ministrów, Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego, Prezesa Najwyższej Izby Kontroli, zwoływał i rozwiązywał Sejm i Senat, powoływał sędziów Trybunału Stanu i 1/3 senatorów, zawierał i ratyfikował umowy międzynarodowe. Był ponadto Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych – mianował i zwalniał Naczelnego Wodza i Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, a także decydował o wojnie i pokoju. Przysługiwało mu prawo łaski i weto zawieszające. Wszystkie organy państwowe pozostawały pod jego zwierzchnictwem (art. 3). Jego akty urzędowe które nie należały do prezydenckich prerogatyw wymagały kontrasygnaty premiera i odpowiedniego ministra. Wydawał dekrety o mocy ustaw trzech rodzajów: 1 - z upoważnienia wyrażonego w ustawie w czasie i zakresie, przez nią oznaczonym, 2 - w czasie między rozwiązaniem i zebraniem się Izb nowej kadencji (z wyjątkiem zmiany Konstytucji, ordynacji wyborczej, budżetu, podatków i monopoli, systemu monetarnego, zaciągania pożyczek państwowych, zbywania i obciążania nieruchomego majątku państwowego, oszacowanego na kwotę ponad 100 tysięcy złotych), 3 - dotyczące organizacji Rządu, administracji i zwierzchnictwa Sił Zbrojnych (te mogły być wydane w każdej chwili i odwołane lub znowelizowane tylko w tym samym trybie). Kadencja Prezydenta miała trwać 7 lat. Wybierany miał być przez Zgromadzenie Elektorów– chyba że przed końcem kadencji wskazał własnego kandydata na swojego następcę. W takiej sytuacji Prezydenta wybierać miał naród spośród dwóch kandydatów – jednego wybranego przez Zgromadzenie Elektorów i drugiego przez ustępującego Prezydenta. W czasie wojny Prezydent mógł wydawać wszelkie dekrety z wyjątkiem zmiany Konstytucji, przedłużyć kadencję Izb do czasu zawarcia pokoju, zwoływać je w zmniejszonym składzie, wyznaczyć swego następcę, kadencja przedłużała się do upływu 3 miesięcy od zawarcia pokoju.

Tadeusz Kensy (ur. 1955), działacz społeczny, gospodarczy i związkowy, od 1977 roku w opozycji antykomunistycznej ( Studenckim Komitetem Solidarności, Komitetu Samoobrony Chłopskiej Ziemi Rzeszowskiej, w 1980 roku współzałożyciel Soliarności, współorganizator chłopskiego strajku rzeszowskiego, w 1981 roku członek Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, w stanie wojennym internowany na rok. W 1983 roku zwolniony z pracy. Po 1989 roku pracownik i menedżer firm prywatnych.

Korzystamy z plików cookies i umożliwiamy zamieszczanie ich stronom trzecim. Pliki cookies ułatwiają korzystanie z naszych serwisów. Uznajemy, że kontynuując korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę.

Więcej o plikach cookies można dowiedzieć się na uruchomionej przez IAB Polska stronie: http://wszystkoociasteczkach.pl.

Zamknij